George Saunders „10 grudnia. Opowiadania”. Jak relatywizm tańczy z sumieniem…

niedziela, 20 listopada 2016


Tym razem opowiadania. Opowiadania, które początkowo mogą wydawać się trudne w odbiorze, zagmatwane czy też mało spójne. To pierwsze, co może przychodzić na myśl czytelnikowi, który sięgnie po zbiór George’a Saundersa 10 grudnia i zacznie lekturę Zwycięskiej rundy. Tak się dzieje zapewne za zmianą perspektywy spojrzenia i snucia narracji. Saunders często sięga po taki zabieg przedstawiania wydarzeń, który pozwoli aby odbiorca poznał różne strony i spojrzenia uczestników. Pozornie może to powodować przekonanie o słabej spójności tekstu, ale po poznaniu obrazu, jaki się rysuje w głowach bohaterów, czytelnik uzyskuje szeroką perspektywę panoramy zdarzeń, porównywalną do tej, którą się zyskuje po przeczytaniu wiersza Wypadek drogowy Wisławy Szymborskiej. Tam też spojrzenie na zdarzenie z wielu perspektyw daje poczucie swoistej płynności oraz doskonale buduje rzeczywistość. 
George Saunders jest z wykształcenia geofizykiem, który debiutował w wieku 38 lat. Jego twórczość bardzo często porównywana jest do twórczości Raymonda Carvera i Kurta Vonneguta. To porównanie wydaje się jednak bardzo daleko idące, gdyż wymowa tekstów George’a Saundersa jest zupełnie inna niż w przypadku Raymonda Carvera. Całe dobrodziejstwo teraźniejszości, zostaje odbite niczym w lustrze w tekstach Saundersa. Może w tych porównaniach warto się skoncentrować na intensywności oraz lapidarności tekstu, a także na jego wydźwięku: jest ironiczny i głęboko sięga po krytykę konsumpcjonizmu. W tekstach Saundersa pojawia się krytyczna polemika z kulturą masową - opowiadanie Dziewczęta Sempliki (dziennik) - oraz potencjalnie mogącą zaistnieć przyszłością (niemalże klinicznie mroczną), której przykład można odnaleźć w dystopijnym opowiadaniu Ucieczka z Pajęczej Głowy. Jednak (dalej zagłębiając się w porównania) George Saunders to ani nie David Foster Wallace, ani tym bardziej Jonathan Franzen. W twórczości tych pisarzy raczej trudno szukać lapidarności i zwięzłości. Oryginalność opowiadań zawartych w tomie 10 grudnia, to jednocześnie tematy, po które sięgnął autor oraz język, który wykorzystuje do ich opisania. 

Jeśli porównać opowiadania innych współczesnych twórców krótkiej formy, to spojrzenie George’a Saundersa może wydawać się mało kanoniczne dla języka opowiadań i albo czytelnik takie spojrzenie pokocha od razu, albo wcale. Jednak warto wspomnieć przy tej okazji, że jest to spojrzenie chwytające wszystkie otaczające bohatera niuanse, potrafiące dostrzec wiele panujących zależności i co rzadkość - nie tylko dla opowiadań, ale dla prozy w ogóle - akcentujące to, co relatywne, a finalnie podkreślające głos sumienia. I właśnie dlatego w mojej ocenie, jako że ten głos sumienia praktycznie przestał istnieć we współczesnej literaturze, Saundersa należy zaliczyć do jednego z najbardziej oryginalnych pisarzy - to jedno, a drugie - do grona najlepszych współczesnych autorów (najmądrzejszych, bo potrafiących dostrzegać rzeczywistość przez pryzmat relatywizmu i opisywać ją, przefiltrowując ów relatywizm przez kwestie sumienia). 




Zwycięska runda - w której czytelnik ma możliwość przyglądać się pewnej napaści (nie zdradzając szczegółów) z trzech perspektyw.

Patyki, to bardzo specyficzny rodzaj „języka”, za pomocą którego porozumiewa się ze światem bohater (najkrótszego) opowiadania.

Ucieczka z Pajęczej Głowy rysuje obraz przyszłości, w której w imię wynalezienia specyfiku pozwalającego kontrolować ludzkie emocje, zapomina się o samym człowieku, a efekty terapii są istotniejsze od ofiar, które są jej dziełem. 

Doskonałe Napomnienie, które może stać się idealnym obrazem konsumpcjonizmu w wydaniu korporacyjnym, a dodatkowo forma - mail - jest zwieńczeniem, jak wisienka na słodkim jak ulepek i kolorowym jak zabawki niemowlaka torcie, którego kawałka nie sposób przełknąć.

Dziewczęta Sempliki (dziennik). Dla podkreślenia nieudolności bohatera, pisarza - amatora, napisany grafomańsko, którego autor opisuje zmagania z rzeczywistością w perspektywie niedalekiej przyszłości i panującej mody na ogrodowe dekoracje, instalacje z młodych kobiet przybyłych do pracy z krajów Trzeciego Świata. Krytyka konsumpcjonizmu i kultury masowej w tym opowiadaniu wydaje się sięgać literackiego Olimpu. A głos w sprawie relatywizmu i sumienia, zabiera ośmioletnia córka bohatera...

W domu - to tekst, w którym żołnierz wraca do domu… i trafia z jednej wojny, w sam środek drugiej. Przerażający i smutny obraz, o niepokojącej bezsilności, niezdolności do porozumienia i pomocy.

Tom zamyka tytułowe opowiadanie Dziesiąty grudnia, w którym Saunders wraca do narracji ze Zwycięskiej rundy. Perspektywy spojrzenia chłopca i dorosłego mężczyzny, który umiera na raka, spotykają się w otoczeniu śniegu i mrozu. W ostatnim opowiadaniu nieudane samobójstwo kończy się ocaleniem innego życia oraz ocaleniem miłości.

Jeśli ktoś chce zrozumieć (albo przypomnieć sobie), jak w amerykańskich tekstach początku XXI wieku głos zabiera sumienie, to polecam lekturę George’a Saundersa - 10 grudnia. Opowiadania.




Ilustracja do opowiadania Dziewczęta Sempliki (dziennik), której autorem jest Martin Ansin, ukazała się w magazynie „The New Yorker” 15 października 2012 roku. 

Paul Kalanithi „Jeszcze jeden oddech”

sobota, 5 listopada 2016


Nie wiem, czy istnieje na Ziemi chociaż jeden człowiek, który przynajmniej raz nie zadał sobie pytania o sens życia i trwania w świecie pełnym tak różnych od siebie istnień. Pytanie zadawane przy różnych okazjach i w różnych okolicznościach może nawet posiadać siłę sprawczą do zmiany dotychczasowego życia na inne, takie, które będzie bardziej zbliżone do treści udzielonej przez siebie odpowiedzi. Mniej ważne, czy zmiany będą znaczące dla konkretnego życia, czy przeorganizują życie tylko w niewielkim stopniu, ważniejsza będzie zgoda własnego sumienia na ich dokonanie. Czasami też tak się dzieje, że życie samo wymusza coś na swoim uczestniku. „Jeśli mnie doświadczasz - wydaje się mówić do nas - to doświadczasz mnie z dobrodziejstwem inwentarza, w całości, a nie tylko w wybranym przez siebie fragmencie”. I zdaje się, że właśnie w ten sposób życie przemówiło do Paula Kalanithiego, neurochirurga, absolwenta literatury angielskiej i nauk biologicznych Uniwersytetu Stanforda, filozofii i historii nauki i medycyny Uniwersytetu Cambridge, autora książki o konfrontacji, o konfrontacji właśnie z życiem - Jeszcze jeden oddech.

Trudno pisać i mówić o treści, która już została zamknięta, która była na wskroś prawdziwa i która stanowiła swego rodzaju walkę. Walkę o przetrwanie, o pamięć, o historię, a która w końcu stała się swoistym uzasadnieniem trwania i walki. Jak przyznał w książce sam autor: 

Przed laty zdałem sobie sprawę, że Darwin i Nietzsche zgadzali się co do jednego: cechą definiującą organizmy jest walka. Opisywanie życia w innych kategoriach to jak malowanie tygrysa bez pasków. 




Paul Kalanithi kończąc swoją rezydenturę jako neurochirurg, w wieku 36 lat, będąc na progu obiecującej kariery naukowej, usłyszał diagnozę: rak płuc IV stopnia. Ta informacja nie tylko zmusiła go do zmiany trybu życia, ale też sprawiła, że podjął decyzję, o której myślał już wcześniej. Decyzję o napisaniu książki, którą pisał do końca życia. Jeszcze jeden oddech bardzo szybko osiągnęła status międzynarodowego bestsellera. Wiele ważnych i opiniotwórczych gazet rozpisywało się na temat książki. I wcale nie dziwi fakt, że słowa Paula Kalanithiego trafiły do tak szerokiego kręgu odbiorców, bo oprócz pięknego „podręcznika życia”, autor doskonale potrafił opowiadać, a argumenty których użył w swojej książce, nie należą do prostych i przyjemnych, ale przede wszystkim do szczerych i prawdziwych.  

Ponieważ mózg zawiaduje doświadczaniem świata, każdy problem neurologiczny zmusza pacjenta i rodzinę - w idealnej sytuacji wspieranych przez lekarza - do odpowiedzi na pytanie: „Co nadaje życiu wystarczający sens, by wciąż warto było je przeżywać?”.

Paul Kalanithi zadał sobie to pytanie dużo wcześniej przed usłyszeniem diagnozy... i odpowiedział na nie. W poszukiwaniu doskonałego zrozumienia życia, poprzez literaturę, filozofię, aż po neurochirurgię, autor odkrywał fragmenty prawdziwej, większej całości. Wszystkie decyzje i doświadczenia pozwoliły mu stać się jednym z najzdolniejszych neurochirurgów w Stanach Zjednoczonych, a wrażliwość z jaką podchodził do pacjentów nie była sentymentalna i bezosobowa, ale sięgała całości, była ontologicznym doświadczeniem ludzkiej jednostki w obliczu całego wszechświata. Może to właśnie filozofia pozwoliła mu tak obserwować świat, który później na płaszczyźnie cierpienia zmienił się dla niego. Paul Kalanithi z obserwatora musiał przejść w rolę uczestnika. Musiał się jej nauczyć w taki sposób, w jaki często pomagał innym ludziom odnaleźć się w obcej, nierzadko nieprzejednanej rzeczywistości. 

W tym niezwykłym wspomnieniu zmagań, istotną rolę odgrywa rozumienie wpływu Łaski (celowo napisałem tutaj to słowo wielką literą, bo nie chodzi w tym przesłaniu o łaskę jako formę odkupienia, średniowiecznego ułaskawienia czy samego aktu uniewinnienia, ale o dar, który jest nam ofiarowany przez samego Boga. Paul Kalanithi wyraźnie rozdziela ten dar od sprawiedliwości, która sama w sobie jest wyższym dobrem, jednak poprzez swoją naturę i istotę nie posiada zdolności miłosiernego spojrzenia na ludzkie przewinienia). 

Ostatecznie należy pogodzić się z tym, że każdy z nas widzi tylko część obrazu. Lekarz widzi jeden fragment, pacjent drugi, Inżynier trzeci, ekonomista czwarty, poławiacz pereł piąty, alkoholik szósty, facet od kablówki siódmy, hodowca owiec ósmy, indyjski żebrak dziewiąty, pastor dziesiąty. Ludzkiej wiedzy nie da się pomieścić w pojedynczym człowieku; jej źródło leży w związkach, jakie tworzymy z innymi i ze światem, i z tego względu nigdy nie będzie można uznać jej za kompletną. Prawda unosi się gdzieś ponad nimi wszystkimi

I gdzieś w historii literatury został zapisany ten niezwykle prawdziwy głos człowieka, który wierzył, że „łaska zawsze bierze górę nad sprawiedliwością”.  




Źródło zdjęcia: http://paulkalanithi.com
Wszystkie cytaty pochodzą z książki Paula Kalanithiego Jeszcze jeden oddech.


W służbie Jej Królewskiej Mości. Laline Paull „Rój”

piątek, 21 października 2016


Po doskonałej Historii pszczół Mai Lunde, przyszedł czas na inną powieść, w której pszczoły odgrywają bardzo ważne role. I to role pierwszoplanowe. Wyobraźnia Laline Paull zabiera czytelnika w podróż do świata ula i jego mieszkańców. Bohaterką powieści Rój jest Flora 717, pszczoła należąca do najniższej warstwy społecznej ula – rodu sprzątaczek, którym może rozporządzać dowolnie każda inna pszczoła, bo każda inna pszczoła należąca do innego rodu niż Flora, stoi w hierarchii ula wyżej niż Flora 717. Okazuje się jednak, że bohaterka nie jest zwykłą sprzątaczką. Potrafi mówić, doskonale rozróżnia otacząjące ją zapachy i jest zdolna do wytwarzania drogocennego Eliksiru. Ale w ulu panują rygorystyczne (totalitarne) zasady życia, do których 717 musi się przystosować. Już na samym początku dzięki interwencji Szałwii – pszczoły kapłanki z królewskiego rodu Melissae, najwyższej warstwy społecznej ula, Flora 717 zostaje poddana testowi, który ma na celu pokazać, czy jest zdolna do wykonywania innych czynności, niż tylko sprzątanie ula. Poprzez swój upór, indywidualizm – rzadkość w pszczelej rodzinie – i wyjątkowość, Flora ustanowi wyjątki od panujących zasad, ale też przyczyni się do trwałych zmian w świadomości powieściowych pszczół, co w konsekwencji poprzez złamanie najświętszego prawa ula, doprowadzi do tragedii… a może wprost przeciwnie, i wprowadzi demokrację do zasad niedemokratycznej społeczności. 
Rój to zdecydowanie absorbująca powieść. Zarówno pod względem warstwy fabularnej ciekawa i wciągająca, jak i symbolicznej oraz metaforycznej godna uwagi. Laline Paull wykorzystuje w niej bowiem doskonale znany czytelnikowi klimat i konwencje panujące w wielkich powieściach opowiadających o totalitarnych systemach. Słusznie zauważyła Margaret Atwood, że powieść jest połączeniem „baśni o Kopciuszku i legend arturiańskich”. To, co dodatkowo zwraca uwagę w powieści, to jej katastrofizm połączony z klimatem dreszczowca. Ciągły niepokój, zmieniający się nastrój panujący w ulu i czas, który płynie zupełnie inaczej dla pszczelej rodziny niż dla ludzi. W tej szybkości upływającego czasu, w ciągu zmian pór roku, w mikrokosmosie pszczelej rzeczywistości, czytelnik odnajdzie poukrywane prawdy, które przeświecają przez opowiadaną historię jak przez przezroczystą tkaninę i przypominają o tym, czym jest kolektywizacja rzeczywistości i jak funkcjonuje. Bardziej w wymiarze społeczno-socjologicznym, ale też filozoficznym, powieść Paull można zbliżyć do krytyki systemu, niż do powieści fantastycznej. Metafora powieści opiera się również na walce z uprzedzeniami, lękami, na szukaniu tożsamości oraz dochodzeniu do świadomości bardziej indywidualnej niż zbiorowej. Flora pozostaje bowiem w wielu kwestiach poddana woli roju, ale w innych zyskuje cechy przypisane wielkim wojownikom i reformatorom, o których literatura często wspomina. 
Czytając Rój odniosłem wrażenia obcowania z literaturą pełną niepokoju (klimat dreszczowca). Czytelnik licząc na opowieść spokojną, poukładaną, o losach pszczół, taką, którą można polecić nastoletniemu odbiorcy może się jednak pomylić. W moim przekonaniu Rój jest adresowany do czytelnika, który oprócz zachwytu nad jej fantastycznością, będzie potrafił docenić jej znaczenie dla historii literatury w kontekście społeczno-obyczajowym, również w kwestii idei. 


Warto zwrócić uwagę na powrót w dobrym stylu konwencji powieści, która w wieku XX jasno określała różnice pomiędzy równymi, a równiejszymi. Oczywiście siła wyrazu jest zupełnie inna, ale oryginalność i wyobraźnia, która konsekwentnie jej towarzyszy, sprawiły, że powieść znalazła się w czołówce nagrody przyznawanej wyłącznie kobietom – Baileys Women’s Prize for Fiction – obok powieści Anne Tyler, Sarah Waters i Ali Smith.

(Nie) spodziewany Nobel. Czy Alice Munro słucha Boba Dylana?

piątek, 14 października 2016


Wczorajszy werdykt noblowski wywołał sporo zamieszania. Na portalach społecznościowych wrze od opinii sympatyków i przeciwników przyznania Nagrody Nobla Bobowi Dylanowi. Artysta, który bez precedensu wdarł się na salony noblowskiego prestiżu, poprzez „stworzenie nowego, poetyckiego wyrazu wewnątrz całej amerykańskiej tradycji muzycznej”, jak podano w uzasadnieniu nagrody, był już kilkakrotnie brany pod uwagę jako możliwy laureat. Co się więc stało, że zrobiło się tak głośno wokół osoby Boba Dylana? 
Oczywiście, specjaliści wymieniali nazwisko artysty, lecz był on bardziej traktowany jako twórca, doskonały zresztą, ale jednak – kultury mainstreamowej, więc takiej, która doskonale wpisuje się w myślenie większości odbiorców. Popkultura nie pozostawała również dłużna Dylanowi i zawsze stawała się dla niego doskonałym nośnikiem treści skądinąd bardzo uniwersalnych, lirycznych o silnie zarysowanym akcencie tożsamości. Treści, które od wielu lat były doskonale przyjmowane nie tylko przez Amerykanów (jak zostało to zaznaczone w uzasadnieniu), ale przez odbiorców na całym świecie. Nie można odmawiać Bobowi Dylanowi doskonałości poetyckiego wyrazu, jaki udawało mu się osiągać w tekstach piosenek, nie można też zapominać o wpływie jaki wywarł swoją twórczością na kształt i rozwój muzyki rozrywkowej w 2. połowie XX wieku, i warto również pamiętać o inspiracjach powstałych na płaszczyźnie amerykańskiej poezji. Kultura, a dokładniej popkultura, wiele zawdzięcza Dylanowi. W tym momencie należy zadać pytanie: czy ta wartość, znaczenie i dorobek artysty powinien zostać nagrodzony Noblem? Oczywiście, sekretarz nagrody wyrażając nadzieję, że nagroda dla Dylana nie będzie krytykowana, doskonale zdawała sobie sprawę z kontrowersyjności takiego wyboru, a także z przełomu, który przyniesie taka decyzja. Wracając do zadanego na początku pytania – po raz pierwszy laureatem literackiego Nobla została osoba, która w swojej działalności bardziej jest muzykiem, piosenkarzem i kompozytorem, niż literatem w takim znaczeniu, do jakiego rozumienia przyzwyczaiła nas Szwedzka Akademia. To jednocześnie zaskoczenie i przewartościowanie w sposobie myślenia o literackim Noblu, bo laureatem został doskonały twórca, który jednak należy do mainstreamu. 
Czy Alice Munro słucha Boba Dylana, tego nie wiem. Ale wiem, że Alice Munro jest uznawana przez wielu krytyków za pisarkę doskonałą. Taką, której twórczość niesie ze sobą wyjątkowe spojrzenie na los kobiet, na sferę uczuć, doświadczeń, której pisarstwo otwiera perspektywę poruszania ważnych tematów i zamykania ich w niewielkich formach. Doświadczenie jej tekstów, to doświadczenie prozy idealnej, więc takiej, która zasługuje na najwyższe nagrody. (Alice Munro otrzymała literackiego Nobla w 2013 roku jako „mistrzyni współczesnego opowiadania”). 
To zestawienie laureatów nagrody pozwala dostrzec pewną przestrzeń w ocenie ich twórczości. I to właśnie w tej przestrzeni powstaje wątpliwość i zażenowanie (o którym wspomniał pisarz Paweł Huelle), co do zasadności (przepraszam Panią sekretarz) otrzymania Literackiej Nagrody Nobla przez Boba Dylana. Oczywiście, możemy wpadać w zachwyt nad zmieniającym się spojrzeniem na literaturę, nad zniesieniem granic pomiędzy kulturą wysoką i popkulturą, nad zlikwidowaniem istniejących podziałów (przynajmniej w kwestii literatury), ale też spróbujmy zrozumieć, co się stało z prestiżem nagrody w tym roku. Może pozornie nic, ale to nic pozostaje puste, niezapełnione, a powinno być pełne. Powinno nieść ze sobą pewną wartość przyznanej nagrody. I ta wartość powinna być oryginalna, powinna budować, wznosić i motywować do osiągania szczytów. Dana Thomas, pisarka zajmująca się światem mody oraz socjologicznym znaczeniem towarów luksusowych, napisała książkę o ciekawym tytule: Luksus. Dlaczego stracił blask. (Nawiązuję tylko do tytułu, a nie do merytorycznej zawartości książki). 
Czy w tym roku Nagroda Nobla z literatury straciła nieco ze swojego blasku, i świeci trochę słabiej niż w latach poprzednich?

W cieniu koralodrzewu… Scholastique Mukasonga „Maria Panna Nilu”

sobota, 8 października 2016


Katolickie liceum Marii Panny Nilu w Rwandzie jest prestiżową szkołą, której program edukacyjny ma sprawić, że uczęszczające do niej młode dziewczęta staną się żeńską elitą kraju. Surowe zakazy i nakazy mają zbudować normę obyczajową miejsca, a dbanie o reputację szkoły jest obowiązkiem wszystkich uczniów i nauczycieli liceum. Jedynym językiem, którym mogą posługiwać się uczennice przebywając w szkole, jest język francuski. Dyplom ukończenia szkoły wydaje się być biletem do szczęśliwszego życia dla Weroniki i Virginii, uczennic liceum, pochodzących z mniejszościowego plemienia Tutsi. Jednak koleżanki z rządzącego w Rwandzie plemienia Hutu, bardzo dbają o to, żeby Weronika i Virginia pamiętały, że ich osiągnięcia w nauce, pomimo tego, że znacznie lepsze od pozostałych uczennic, nigdy nie będą miały takiego znaczenia jak osiągnięcia (bardzo niewielkie) koleżanek z Hutu. A dyplomy, chociaż jeszcze nie zdobyte, to nigdy nie będą miały takiego samego prestiżu jak dyplomy większości. Począwszy od niewinnych złośliwości, a skończywszy na kłamstwach pociągających za sobą dramatyczne w skutkach wydarzenia, konflikt plemienny przeradza się w nienawiść, która swoje apogeum osiągnie w 1994 roku. 

Weronika i Virginia poznają człowieka, który  przedstawia się jako strażnik legendy plemienia Tutsi. Pan de Fontenaille dostrzega w dziewczętach wcielenia starożytnych bóstw - Izydy oraz królowej Kandake. O ile dla Weroniki uczestnictwo w obrzędach pana de Fontenaille stanowi ciekawe doświadczenie i przeciwieństwo surowych nakazów panujących w szkole, o tyle dla Virginii jest niebezpieczną grą, a branie w niej udziału może przynieść katastrofalne skutki. Bo czy można praktykować starożytne rytuały w okolicznościach piętnowania pochodzenia, legend i dawnych obyczajów, podczas przemian religijnych i zmiany ludzkiej mentalności?

Scholastique Mukasonga stworzyła obraz narodzin przemocy i nienawiści w środowisku, w którym de facto zachowania prowadzące do dyskryminacji powinny być w sposób szczególny uznawane za złe, a mechanizmy ich funkcjonowania winny być wytłumaczone i jasno określane jako naganne. W fikcyjnym środowisku szkoły w Rwandzie końca lat 70. dochodzi do kiełkowania takich uczuć i praktyk, które w przyszłości doprowadzą do realnych wydarzeń. Perspektywa spojrzenia nastoletnich dziewcząt na sprawy związane z polityką, wydają się odbiegać tylko w nieznacznym stopniu od spojrzenia osób dorosłych. Doskonałym tego przykładem w powieści jest opis wydarzeń, do których doprowadziło kłamstwo Gloriosy, uczennicy z plemienia Hutu, a także specyficzny sposób pojmowania przed dziewczynę zasad uprawiania polityki. Znamienne jest to, że nawet w środowisku w którym najważniejsza jest edukacja i dobre maniery, pod płaszczem walki o dobro, w imię patriotyzmu oraz rozwoju społecznego, możliwe są zachowania prowadzące do zbrodni. 

Sama autorka przyznała, że literacki powrót do wydarzeń ludobójstwa w Rwandzie w 1994 roku, stał się sposobem na przechodzenie żałoby po stracie najbliższych. Scholastique Mukasonga, pochodząca z plemienia Tutsi, w ludobójstwie straciła matkę i wielu członków rodziny. 

Rys historyczny powieści jest jasny i nie budzi wątpliwości, natomiast precyzyjność w przesłaniu Marii Panny Nilu posiada jeszcze dodatkowy aspekt wykraczający poza historię. Mam na myśli uprzedzenia i ksenofobiczność występującą w utworze, która przecież istnieje bez ram historycznych, bez względu na czas i przestrzeń. Autorka przedstawia ją nieco inaczej, z innej perspektywy, w tym przypadku posługując się spojrzeniem człowieka z zewnątrz, drugoplanowego bohatera, który pozostaje bierny wobec wydarzeń. Przykładem takiej bierności może być matka przełożona szkoły, która pozostając przecież osobą wykształconą, nie podejmuje żadnych działań piętnujących niesprawiedliwość, pozwala się wciągnąć w konflikt bezdyskusyjnie wierząc w kłamstwa swojej podopiecznej, aż w konsekwencji w pewnym momencie całkowicie odcina się od brutalnej rzeczywistości panującej w liceum. Czy to za sprawą wpływu natury politycznej, czy też za sprawą zwykłego strachu, przełożona staje się osobą całkowicie niezdolną do przeciwstawienia się uprzedzeniom i do zatrzymania krwawych wydarzeń, które również są następstwem bierności ludzi, ich milczącej zgody na przenoszącą się jak choroba bezsensowną nienawiść.

Scholastique Mukasonga otrzymała w 2012 roku Nagrodę Renaudot za Marię Pannę Nilu. Jest to nagroda przyznawana od 1926 roku, którą wcześniej otrzymali m.in.: Frédéric Beigbeder za Francuską powieść, a także Virginie Despentes za Apocalypse bébé




Przestrzeń i czułość. Karl Ove Knausgård „Jesień”

sobota, 1 października 2016


W oczekiwaniu na piąty tom Mojej walki, czytelnicy norweskiego pisarza mogą złapać oddech od nastroju bestsellerowego „dziennika”, ale nie muszą rozstawać się ze światem Knausgårda. Do księgarń trafiła nie tak dawno Jesień, pierwszy tom z czterech, które razem tworzą najnowsze dzieło autora. Kolejne to Zima, Wiosna i oczywiście Lato. Książka stanowi zbiór (nieprzypadkowy) krótkich tekstów, które są wytłumaczeniem dla istnienia, trwania i życia. W taki sposób można scharakteryzować najnowszą prozę pisarza. Jak sam przyznaje: „Spodziewaliśmy się córeczki i chciałem napisać coś dla niej, dziennik albo list. Żeby kiedy będzie starsza, przeczytała, jak wyglądał nasz dom i ogród, jaka była jej rodzina, o czym myśleliśmy, jakie mieliśmy zwyczaje.” (Wywiad z pisarzem ukazał się w „The Paris Review”, natomiast w Polsce tekst opublikowała „Gazeta Wyborcza”). 
Więc mamy tekst opisujący rzeczywistość z perspektywy istnienia, bycia, substancji i namacalności. Przestrzeń Jesieni zapełniają przedmioty: worki foliowe, guma do żucia, puszki, kalosze, samochody, telefony, butelki i guziki. Nie zabraknie też jabłek i ptactwa. Pojawia się Van Gogh i Flaubert. Ta przestrzeń otaczająca pisarza, pełna jest zachwytu zupełnie innego niż ten z Mojej walki. Nie ma psychologii, ale za to jest metafizyka. Metafizyka wypływająca wprost z opisów naturalnych zjawisk i doświadczeń, które są udziałem codzienności. Jedne są powtarzalne, i to nawet kilka razy dziennie, inne są charakterystyczne dla pewnego okresu, np.: dla pór roku, pogody czy zjawisk zachodzących w przyrodzie.
Przestrzeń opisywanej jesieni, to dla Knausgårda doskonała okazja do wyrażenia emocji ukierunkowanych na zachowanie pamięci o wydarzeniach, do ukazania relacji, jakie panują pomiędzy życiem a pisaniem, dziełami a inspiracją, codziennością, przemijalnością a trwaniem.

Całość rozpoczyna List do nienarodzonej córki. Pojawia się on również na zakończenie każdego miesiąca. (Jesień to oczywiście Wrzesień, Październik i Listopad). Pierwsze są Jabłka. Już po lekturze tego tekstu czytelnik poznaje opozycję panującą w całej Jesieni. „Wiem teraz - pisze Knausgård - że nigdy nie chodzi o świat sam w sobie, lecz o sposób, w jaki się do niego odnosimy”. A ostatnie zdanie Worków foliowych, jeszcze bardziej podkreśla świadomość tego układu: „Tamta chwila nie była początkiem niczego, nie była przebłyskiem intuicji, ale nie była również końcem niczego, i może właśnie o tym myślałem, kopiąc dół dla porzeczek kilka dni temu: że wciąż jestem w środku czegoś i że zawsze tak będzie”. 

Czytając Jesień, nie sposób nie zwrócić uwagi na podkreślenie znaczenia kategoryzacji, która stanowi domenę ludzkiego funkcjonowania. Jest ona przedstawiona zarówno jako cecha organizacyjna życia, cecha przewodnika, ale też funkcjonuje jako coś, co powstało jako wtórne. Przed kategoryzacją istniała pewnego rodzaju spójność, do której Knausgård nawiązuje i którą przedstawia na przykładzie konkretnych zjawisk i przedmiotów. Doskonały przykład takich opisów pojawia się w Ramach, Żmijach czy Guzikach




W wielu tekstach recenzenckich Jesień jest przedstawiana przede wszystkim jako hołd złożony rodzicielstwu. Myślę jednak, że obraz, który wyłania się z tej książki (i pewnie też całej serii), to obraz Knausgårda, jako człowieka i pisarza niezwykle czułego. Ta czułość przejawia się w samej idei powstania serii, pojawia się w opisach przestrzeni, w sposobie, w jaki przestrzeń jest potraktowana przez pisarza, jak ją odbiera, rozumie, doświadcza, czuje. Też warto pamiętać, o tym, o czym wspomina sam pisarz: „…przede wszystkim robię to dla siebie: pokazując Ci świat, moja maleńka, przekonuję się, że warto żyć”. Tak więc wspomniany hołd rodzicielstwa stanowi idee powstania serii i jest jest jednym z dwóch argumentów stanowiących wytłumaczenie dla napisania tych tekstów. Drugim z nich jest swoiste ocalenie od rutyny i przypominanie - codzienne, mozolne i systematyczne, ale również i metafizyczne - o wyjątkowości życia. A że życie jest czymś bardzo wyjątkowym, pisarz podkreśla na wielu płaszczyznach w tekstach Jesieni. Doświadcza, zadaje pytania, odpowiada, i zmusza do odpowiedzi (Żmije).




Warto dodać, że w charakterystykę Jesieni doskonale wpisują się obrazy norweskiej malarki Vanessy Baird, którymi książka jest zilustrowana. W tym wypadku słowo i obraz, połączenie tych dwóch, podkreśla czuły indywidualizm w odczuwaniu i doświadczeniu. Ten układ sprawia, że słowa Knausgårda zyskują określony koloryt o wyobrażalnej ekspresji. 

Cytaty pochodzą z książki Knausgårda Jesień, natomiast fragment wywiadu z pisarzem z cyfrowego wydania „Gazety Wyborczej”.

Źródło zdjęć:


Za zasłoną czasu. Kate Morton „Dom nad jeziorem”

wtorek, 27 września 2016


Rok 1933. Alice Edevane, początkująca pisarka zakochuje się w ogrodniku Benjaminie Munro. Daffyd Llewellyn, stary przyjaciel rodziny prosi dziewczynę o spotkanie, zaniepokojony, chce jej przekazać pewne wiadomości. Umawiają się na spotkanie późnym wieczorem, niestety do spotkania nigdy nie dochodzi. Młodszy brat Alice, Theo, znika w tajemniczych okolicznościach. Rodzina jest pogrążona w rozpaczy, a Constance, babcia Theo, w trakcie przesłuchania przez policję zaczyna tracić zmysły. 
Alice widząc do jakich rzeczywistych wydarzeń mogła doprowadzić fabuła jej powieści Żegnaj, pajacyku, postanawia milczeć… przez siedemdziesiąt lat. 

Rok 2003. Sadie Sparrow, policjantka na przymusowym urlopie, opuszcza Londyn i przyjeżdża w odwiedziny do swojego dziadka Bertiego do Kornwalii. W trakcie spaceru z psami odkrywa wspaniałą, ale opuszczoną posiadłość, ukrytą pośród zdziczałych ogrodów. Zainteresowana historią domostwa, trafia na niewyjaśnioną zagadkę zniknięcia dziecka. Zagadkę, której próba wyjaśnienia pozwoli Sadie nabrać dystansu do sprawy nad którą pracowała w Londynie. Kobieta nie tylko zburzy spokój Alice Edevane, uznanej pisarki powieści kryminalnych, ale też zmierzy się z własną przeszłością, własnymi oczekiwaniami i doświadczeniem pracy zawodowej. 

Dom nad jeziorem to najnowsza powieść Kate Morton, autorki m.in. Domu w Riverton, Zapomnianego ogrodu i Milczącego zamku. Kolejny raz australijska pisarka oddaje do rąk czytelnika sprawnie napisaną powieść, której akcja osnuta jest wokół wydarzeń wojennych, a cały katalizator zdarzeń wypływa z braku porozumienia pomiędzy aktorami dramatu. Powieść czyta się wyjątkowo przyjemnie, raczej nie wzbudza silnych emocji, ale też nie pozostawia czytelnika bez zainteresowania. Atutem są dialogi i monologi wewnętrzne bohaterów, i to właśnie dzięki nim Dom nad jeziorem wyróżnia się pośród innych powieści, pozostających tematycznie w podobnej konwencji wielkiego domu, angielskiej wsi, przyrody przepełnionej promieniami słońca i zapachami lata. 

Na jednym z portali internetowych przeczytałem, że powieść jest smutna. Myślę, że nie jest bardziej smutna niż wspomnienia wojenne, doświadczenia ludzi, którym wojna odebrała ukochane osoby i najszczęśliwsze chwile życia. Ale też czytelnik, który zna prozę pisarki, nie jest ani zawiedzony ani rozczarowany tą nostalgią, która przepełnia klimat jej książek. Dzięki niej zyskują uroczą oniryczność, rozmycie, angielską, pachnącą wilgotnym lasem mgłę, a światło przypomina blask z obrazów impresjonistów. W tej powieści również, jeśli jest opisywany ogród i las, to są to ogród i las, które w bardzo naturalny sposób przywodzą na myśl pociągnięcia pędzla na jednym z obrazów. Jeśli autorka wraca do okresu wojny, to również wyobrażenie czytelnika za sprawą plastycznych opisów kreśli smutek ruin zniszczonych budynków. I wcale nie trzeba być historykiem, żeby obraz w umyśle okazał się prawie trafiony, odbiegający tylko trochę od zdjęć oglądanych w muzeach czy archiwach. 




Jeśli chodzi o porównanie Domu nad jeziorem do innych powieści Kate Morton, to warto wspomnieć o umiejętności pisarki do ukazywania braku zdolności bohaterów do porozumienia. Zarówno w tej powieści, jak i w Milczącym zamku czy Domu w Riverton, bohaterowie nie potrafią przełamać swoich emocji i pokonać lęków, aby odzyskać zdolność prostego dialogu. Nie są w stanie wyrzec się dumy: czy to z samego faktu posiadania, czy z bycia sobą, taką i takim, jakimi mają ich postrzegać otaczający ludzie. 

Czytając Dom nad jeziorem przychodzi na myśl inna powieść, innego kalibru, ale o wielu wspólnych wątkach i obrazach. Myślę o Pokucie Iana McEwana. Ale jeśli myślimy o winie, odkupieniu i odkryciu prawdy, dodatkowo chcielibyśmy żeby opowieść dobrze się skończyła, to Kate Morton spełnia nasze życzenia. I to się udaje w wyjątkowo wdzięczny sposób. 

Źródło zdjęcia pisarki: https://alumni.uq.edu.au/a-writers-life